Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 150 —

— Przyślę jeszcze dzisiaj lekarstwo. Chodźmy! — powiedział doktór do Janki, która cały czas z jakąś litością, pełną trwogi, patrzyła na chorą. Odwróciła się, aby wyjść, ale Rochowa wyciągnęła rękę i chudemi palcami chwyciła ją za suknię. Obejrzała się przestraszona.
— Panienko! panienko!.. — wołała głucho, zakrztusiła się i leżała chwilę z wysadzonemi z orbit oczyma, chwytając ciężko powietrze i drapiąc bezmyślnie pierzynę.
Janka poczuła łzy w oczach, poprawiła jej poduszek i pierzyny, ściągnęła jej żółtą, rozluźnioną chustkę, jaką miała okręconą głowę, pogłaskała ją po twarzy i, połykając łzy, wyszła z izby. Rochowa patrzyła za nią i w sztywniejących, zmąconych śmiercią oczach, zaszkliły się jeszcze ostatnie łzy wdzięczności, a sine, obwisłe, odsłaniające bezzębne szczęki — usta poruszały się jakby w modlitwie.
— A niechże!.. a niechże!.. a niechże!..
Snuło się jej po zamierającym mózgu, jak ostatni błysk światła, i spokojnie leżała, i bez trwogi patrzyła w jakąś dal nieznaną a straszną.
— Kobieta jeszcze dzisiaj umrze — powiedział doktór Rochowi przed domem i zaraz włożył respirator.
— Umrze... a juści, że umrze! Ta... to i zaraz póde po trumne — rzekł apatycznie.
Jance zatrzęsło się serce z żalu, nie mogła nic mówić, tylko szła za doktorem i wpatrywała się w jesienne barwy lasu zamierającego, w szare stada chmur,