Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 145 —

Przejął ją dziwny, wstrząsający strach. Szła do swojego pokoju ze drżeniem, tłumiła oddech, przyciskała serce bijące głośno, bo się jej zdawało, że tutaj, obok niej, w tamtym ciemnym kącie pokoju, ktoś jest, ktoś idzie za nią, jakieś ręce wyciągają się do niej, jakieś oczy patrzą złowieszczo, jakiś powiew zimnem tchnieniem powiał na jej twarz i zlodowacił krew. Meble, niby czarne, bezkształtne potwory, czaiły się w mrokach i zdawały się zabiegać drogę; biaława klawjatura wyszczerzała na nią długie, ostre kły. Przebiegła szybko salonik, wpadła do swojego pokoju, zamknęła drzwi na klucz i rzuciła się na łóżko, okręcając się kołdrą.
Po długim czasie oprzytomniała zupełnie, zaczęła się ubierać, aby zejść nadół, podać depeszę do doktora, ale potrzeba było przejść stołowy, kuchnię, kurytarz długi — zatrzęsła się z trwogi i postanowiła zaczekać do rana.
Nie spała całą noc, co chwila zdawało się jej, że słyszy głos ojca, chowała głowę w poduszkach, ale długo nie mogła tak wyleżeć, bo prawie była pewna, że przez szyby, któremi wpływała czarna, bez gwiazd noc, zagląda twarz jakaś. Zrywała się i, nie zobaczywszy nic, kładła się, ale w coraz boleśniej dręczącem zdenerwowaniu.
Pociągi z hukiem przelatywały, czasem trąbki dróżnicze zagrały tak mocno, aż echa powtarzał las, i znowu się rozpościerała bezmierna, przytłaczająca cisza, jakby świat cały skonał.