Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 137 —

i przez to droższą. Kocham ją! — myślał i czuł, że ją teraz kocha jakoś inaczej, niźli dawniej, głębiej i lepiej, że wzbudziła w nim szacunek, bo zobaczył w niej poza kobietą, której piękność go pociągała, duszę jakąś większą. — Kocham! — szeptał z mocą i jego nieugięta, twarda, chłopska dusza ze drżeniem rozkoszy klękała przed jej duszą i zanosiła niewolnicze modły.
Przyszedł Orłowski, i wkrótce usiedli do herbaty. Zrobiło się wesoło i swobodnie. Janka miała humor i czuła się zadowoloną; Andrzej rozmawiał wiele i ze swoją porywczością trochę nieokrzesaną, prawie w każdem słowie i spojrzeniu, mówił jej o swojej miłości. Rozumiała go, była mu wdzięczną, tylko chwilami na spokojny ton jej usposobienia i myśli padał cień jakiś, mąciło się w niej wszystko na mgnienie, niedostrzegalnie, jak woda, gdy pod samą powierzchnią przepływa ryba; przechodziło to prędko, że znowu mówiła, ożywiała się, błyskała czasami subtelnym dowcipem, którego Andrzej nie odczuwał, nawet jej twarz blada zabarwiła się lekkim karminem krwi szybciej krążącej.
Orłowski był uradowany, ale po wybuchach śmiechu, lub po gorąco wygłoszonem zdaniu, wpadał w zamyślenie, odwracał się prędko i rzucał przestraszone spojrzenia za siebie, i później tem usilniej łączył się, i brał udział w rozmowie, aby się ogłuszyć.
— Doprawdy, tak mi tutaj dobrze, że radbym to dobro pić codziennie — powiedział Andrzej, podnosząc się do odjazdu.
— Pij pan, dokąd nie obrzydnie — powiedziała wesoło.