Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 134 —

Cień jakiś przysłonił jej oczy, pochyliła głowę, nie mogąc znieść jego wzroku.
— Co słychać u państwa? Rodzice zdrowi, siostra?
— Mama przesyła przeze mnie tysiące pozdrowień i zapytanie serdeczne, kiedy pani raczy ją odwiedzić, bo czeka stęskniona za panią, jak my wszyscy — dodał ciszej.
— Wybierzemy się którego dnia z ojcem.
— Wie pani, nie mogę sobie uwierzyć, patrzę na panią, słucham, mówię, a nie śmiem przypuszczać, że to naprawdę jestem w tym samym saloniku.
Smutek zadrgał mu w głosie.
— A jednak to prawda, wszystko zdaje się powracać do punktu wyjścia — powiedziała poważnie.
— Być może, ale myśmy z ojcem pani tak stracili nadzieję zobaczenia pani tutaj, że jeszcze w tej chwili wątpliwości jakieś mnie przenikają, czy to nie jest sen zdradliwie łudzący pozorami rzeczywistości, czy to nie dalszy ciąg tych długich miesięcy oczekiwania. Pamiętam je głęboko. Przesiadywaliśmy w tym saloniku całe wieczory, nie mówiąc ani słowa do siebie i wisząc myślami i duszą na tej fotografji — wskazał szorstkim ruchem fotografję, stojącą na stole.
Podniósł się, oczy przysłoniły mu się bólem przypomnień, i usiadł na drugiem krześle. Janka w milczeniu przypatrywała się jego twarzy. Wydał się jej teraz nietylko zupełnie przystojnym, ale i jakimś więcej interesującym. Nie było w nim nic z salonowca, ani z wielkomiejskiego pudla, skaczącego niby na