Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 128 —

pies uciekł od drzwi i skoczył przez lufcik na werandę, a stamtąd na podwórze.
Świerkoski się wyprostował, przetarł sobie drżącą ręką oczy, popatrzył bezprzytomnie na Zosię, napół żywą z przestrachu, i, chwiejąc się i wspierając o sprzęty, wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa. Sam nie wiedział, co się z nim działo.
Zosia wyjrzała oknem i zobaczyła, że bił psa, a potem obaj szli alejką do frontu. Świerkoski, zgarbiony, kołysał się na długich nogach, a Amis wlókł się ze spuszczonym łbem za nim.
Jeszcze się nie uspokoiła po wstrząsającem wrażeniu, jakie na nią wywarło wycie Świerkoskiego i jego twarz straszna, gdy weszła Osiecka i Józia.
— Pan Świerkoski poszedł?
— W tej chwili dopiero; ciocia nie słyszała strzału, ani wycia?
— Słyszałam, słyszałam — odpowiedziała niedbale.
— Nie zabieram czasu — powiedziała Józia, ucałowała Zosię i wyszła. Na werandzie Osiecka szepnęła jej do ucha:
— Najdłużej za dwa tygodnie będzie pani wiedzieć wszystko, natychmiast piszę w tej sprawie do znajomych.
— Czy ta Orłowska żyje z kim bliżej?
— Przyjaźni się z Zaleską, zna ją pani, idjotka muzykalna — zaśmiała się rubasznie z własnego konceptu. — Aha! zrozumiałam panią. Franusia! nie wychodź z dzieckiem na powietrze — zawołała do tłustej mamki z dzieckiem na ręku, wychylającej się z za wę-