Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 123 —

— Obiecywaliśmy płacić drożej, ja sam zapewniałem... — zaczął Zygmunt dość energicznie.
— Zapłacimy taniej. Wtedy, kiedyśmy zaczynali kopać buraki, były słoty i zimna, więc trudniej było dostać ludzi, ale skoro zrobiła się pogoda, niema sensu płacić tak drogo.
— Obiecywaliśmy — szepnął mąż cicho.
— Zapłacimy inaczej. — Poruszyła się niecierpliwie na krześle.
— Będą malkontenci, będą się skarżyć, obmówią nas w okolicy o wyzysk biednych ludzi.
Józia pisała coś w notesie bardzo szybko, liczyła i sumowała.
— To wszystko razem jedno wielkie nic, i tak nas nikt nie oszczędza w tej szanownej okolicy. — Odpowiedziała twardo, schowała notes, dokończyła kolacji, skinęła Zygmuntowi głową, zabrała męża i poszła do kancelarji, w której siedzieli ze dwie godziny, obliczając robocizny i zapisując. Później wróciła do narożnego pokoju, gdzie już Fifina, czekając na nią zdrzemnęła się w biegunowym fotelu.
— Moja Fifi, na dywanie możesz sobie siadać, ale w fotelu, którego ja używam, proszę cię, nie wysypiaj się, tego nie znoszę — powiedziała szorstko. Francuzka zaczęła się lękliwie usprawiedliwiać. — Głupia gęś jesteś; jeśli zrobisz co złego, to miejże odwagę znosić następstwa, a nie wykręcać się, jak dzieciak. Zacznijmy lekcję.
Lekcja ciągnęła się bardzo długo. Józia z niesłychaną cierpliwością tłumaczyła na język polski jakąś