Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 116 —

— Musiał go ojciec dosyć już zalewać w lesie — szepnął z goryczą Andrzej.
— Cicho, synku! cicho! Widzisz, tak było: strzyknęło mnie coś w nogach, posłałem Walka po gorzałkę, i co mnie kolło tylko, zaraz kieliszek nalałem na tego robaka podłego, aż mnie rozkolały obydwie nogi. Jędruś, sprzedałem tę zmurszałą! — zawołał radośnie, rozcierając kolana.
— Prosiłem ojca, żeby nie sprzedawać, znowu ojciec oszukał kogo.
— Cicho, synku! zapłacili jak za najzdrowsze drzewo. Ho! ho! Niemiec myślał, że mnie oszwabi, a ja go wziąłem! a jucha Szwab, jucha! Matka, dajno gorzałki, bo boli — zaczął zgrzytać zębami, głowa mu opadła na tył fotelu, twarz posiniała nagle i pokryła się potem, krzywił się okropnie i przewracał oczyma. — Matko, daj wódki! — jęczał.
— A juści, chcesz się dopić królestwa niebieskiego? Doktór ci nie powiedział, cobyś ani wódki, ani żadnych jenszych tronków nie pijał, co? Już masz tyle, że ani kropli ci nie dam!
— Matka, daj wódki, mówię ci, bo jak Boga tego kocham... — grzmotnął pięścią w stół, aż szklanki i talerze podskoczyły, zgrzytnął i wyprężył się z jękiem.
— Niech mama nie daje! — zawołał Andrzej, widząc, że matka obciera łzy, ale i szuka kluczyków od śpiżarni. — Jeżeli ojciec nie dba o swoje zdrowie, to myśmy powinni.
— Mądryś, panie synie, mądryś! Jutro się wyprowadzę do Józi, kiedyście tacy, już ona da mi tyle