Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 113 —

— Jędruś, bo nie zdążę, już mi tchu brak.
Zwolnił kroku, ujął matkę pod ramię i prowadził troskliwie.
— Józia dopiero co odjechała — zaczęła stara, nie wiedząc, w jaki sposób opowiedzieć mu to, co słyszała od córki. Spoglądała na niego co chwila, i nieśmiałość, a zarazem jakaś matczyna miłość zamykała jej usta.
— Nie jedzie do Warszawy, nie wspominała mamie?
— Nie, ale dużo mi opowiadała o pannie Janinie — rzuciła drżącym głosem.
— Może mi mama nie powtarzać, znam dobrze Józię i wiem, co mówić mogła. Wiem, że nie zostawiła na pannie Orłowskiej i jednej suchej nitki, ani jednej białej centki. Znam dobrze tę jędzę!
Stara odetchnęła, bo jeśli on wszystko wie i chce się z Janką żenić, to, co jej Józia opowiadała i kazała się domyślać, musi być nieprawda; tak ją to serdecznie ucieszyło, że zaczęła na Józię się skarżyć.
— A taka chciwa, że aż wstyd. Wszystkoby ino brała i cięgiem się ze mnie śmieje.
— Lubi brać, w przeszłym tygodniu była w pałacu, prosiła mnie o dwa lichtarze z bronzu. Nie dałem, ale i tak, wychodząc, zabrała je pod okrycie. Mniejsza o to, ale mama powinna jej zabronić wstępu do pałacu, kiedy mnie tam niema. Okropna kobieta, kłóci się z całym światem, okolica cała się jej boi, bo jak kogo weźmie na język, to go tak obrobi, czy wi-