Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 98 —

sufitu, wisiały obrazki, otaczające wielkiego, z kości słoniowej, Chrystusa, rozpiętego na hebanowym krzyżu. Niebieska lampa na poczerniałym łańcuszku paliła się przed krzyżem nieustannie.
— Anusia! — zawołała do kuchni — naszykuj dla starszego pana podwieczorek.
— O, pani! Prawdziwa pani! — myślała, uśmiechając się słodko na wspomnienie Janki. Pośliniła palec i pogładziła włosy, gładko rozczesane nad czołem, okryła się kraciastą chustką, wzięła kij, zajrzała do sąsiedniego pokoju i podreptała do kuchni. Sama krajała chleb dla służby i, wziąwszy naszykowany już podwieczorek dla męża, poszła w podwórze. Zajrzała najpierw do chlewów, przerobionych z dawnej psiarni.
— Magda! toście tak żreć dawali, co? Połowa kartofli na ziemi, nie w korycie.
— A to maciora wyrzuciła ryjem, niech gospodyni patrzą, jak wyrzuca.
— Maciora! Ty tłomoku jeden, już nieraz widziałam, jak ty dajesz im jeść — krzyczała piskliwie i zaczęła rękami zbierać z ziemi kartofle z ospą i wrzucać do koryta. — Powiem panu dziedzicowi, to jak cię kijem przeleje trochę, to zaraz będziesz uważała, gdzie kłaść, zaraz zobaczysz koryto. Próżniaki! szelmy! — mruczała. — Bartek! zanieś starszemu panu do buraków, a żywo!
Bartek zniknął za węgłem z podwieczorkiem, a stara poszła dalej.