Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 93 —

w przetak, trzymany na kolanach, i co chwila rzucała oczyma na klomb i na drugie podwórze, oddzielone od paradnego wyplatanym płotem chróścianym i rządem wysmukłych, z poschłemi wierzchołkami, topoli, otoczone z trzech stron budynkami gospodarskiemi.
Bartek w ganku czapką zdjął, torbę przekręcił i wyjmował gazety.
— Masz list od panienki? — zapytała łagodnym głosem, podnosząc ku niemu siwe, bystre oczy i twarz wybladłą i pomarszczoną.
— Jużci, że mam. Panienka kazała mi przyjść do pokoju, kazała list oddać i kazała grzecznie się kłaniać państwu, he! he...
— I zdrowa panienka, co?
— Musi być, co tam o tem w liście stoi, alem widział, że sielnie bledziuchna na gembie, kiej miesiąc na nowiu, i tak miętko gada, com ledwie usłyszał. Pytała się mnie, czy dawno służę u państwa? — he! he! — śmiał się cicho, bo mu się dziwnem wydawało, że ona nie wie — przecież cały świat wiedział, nawet w Miechowie Żydzi wiedzieli, że się on u nich chował od dzieciństwa. — Pytała się, czy starsza pani, to niby gospodyni, zdrowa? Pedziałem, że zdrowa. Kazała się kłaniać i przyszedłem.
— Nic więcej nie mówiła? — spytała się, bo ogromnie lubiła wypytywać ludzi.
— He! he!.. a dyć mówiła: Jak się nazywacie? A Bartek! odrzekłem. A dawno służycie? A zawzdy, pedam, he! he... A starsza pani zdrowa? — powtarzał wkółko.