Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 76 —

śpiesznie naprzeciw bardzo poważnie prezentującej się damie, która wchodziła.
— Jaka pani dobra, jaka pani dobra! — całowała ją serdecznie. — Panno Zofjo, jakże zdrowie? — zwróciła się do młodej panny w dość krótkiej sukience i filcowym, marynarskim kapeluszu. — Panna Janina Orłowska! — przedstawiała Jankę. — Anusia! weźno okrycie pani.
— Cicho, dzieci! — krzyczała na gromadkę swoich dziatek, która ze wszystkich stron wieszała się Osieckiej. — Pozwólcie panie do mnie.
— Moja pani Stefo, a niech się tam koniem zajmie służąca, bo przyjechałyśmy same, no, mówię pani, same, bez parobka! — zawołała potężnym głosem Osiecka, z trudem wpychając się na fotel.
— Dobrze. Anusia! a daj tam koniowi owsa! Prawda, że konie jadają owies?
Osiecka roześmiała się na całe gardło i tak donośnie, że koń zarżał na podjeździe.
— Oj, ty dzieciaku, dzieciaku! a chodź-że do mnie, niech cię ucałuję za taką szczerą naiwność, to... — zakrzyczała gwałtownie, jakby jej kto zaprzeczał.
— To ja się zajmę koniem, może Anusia nie chodzić — powiedziała Janka, myśląc, że przy tej sposobności potrafi się wymknąć.
— O, złota panno Janino, dobrze, bo doprawdy nie wiem, czy mamy w domu owies; ale pani zaraz powróci, koniecznie, bardzo o to proszę, bardzo.
Janka obiecała i wyszła.