Strona:PL Teodor Jeske-Choiński Ostatni Rzymianie Tom II.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Widok sędziwego woda[1] przywrócił na jakiś czas porządek.
— Cześć tobie, ojcze ojczyzny! — krzyczał młody żołnierz i zbierał wszystkie siły i ruszał się znów żwawo.
Flawianus, zsiadłszy z konia, szedł pieszo.
Gorąco jednak, kurz i znużenie nie uwzględniały szczerego zapału dzieci Italii. Ochotnik nie udawał. Upadał on w istocie pod zabójczemi promieniami słońca, które wysuszały oddech, sklejały powieki, przepalały czaszki.
— Wody, wody! — rozlegało się coraz częściej, coraz rozpaczliwiej.
Tu i owdzie runął człowiek na ziemię, a gdy go podniesiono, chwytał ustami powietrze i patrzał przed siebie wrokiem[2] bez blasku, bez życia.
Wozy, ciągnące za legionami, napełniały się chorymi.
Flawianus widział i słyszał wszystko, co się naokoło niego działo. I chmura ciężkiej troski ocieniła jego twarz orlą. Potomek rycerzów mężnego Rzymu zrozumiał, że się z takiem wojskiem nie wygrywa bitew.
Skinął na jednego z podkomendnych.
— Pochód zatrzymać, rozbić namioty! — rozkazał. — Ruszymy dalej po zachodzie słońca.
Potężny głos rogów bawolich popłynął nad oddziałami ochotniczemi, witany wszędzie okrzykami radości.

Kogo słońce nie zmogło, ten dopadał taboru, chwytał amfory z wodą i pił, a kiedy zagasił pragnienie, zrzucał z siebie skórzany napierśnik, ciężkie

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wodza.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wzrokiem.