Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Motłoch zaś klaskał, jak w cyrku lub amfiteatrze, i wył:
— Bóg Lucyusz, bóg Lucyusz!
A „bóg Lucyusz“, jeśli widział swoją apoteozę, uśmiechał się prawdopodobnie uśmiechem imperatora—rozpustnika, którego życie nauczyło tylko pogardy dla ludzi.
Jeszcze po śmierci zadrwił z żywych.
Wracając z wojny markomańskiej razem z bratem, uraczył się w pobliżu Altinum[1] winem i miłością do tego stopnia, że mu już żadne lekarstwa nie pomogły. Rażony apopleksyą, dokonał dni nędznych w drodze do Rzymu.
Bawił się „bóg Lucyusz“ nikczemnością „panów świata“, którzy zaliczyli, na rozkaz Marka Aureliusza, pijanicę i lubieżnika w poczet istot nadziemskich. Świątynie stawiać mu będą i ołtarze, i modlić się do niego, błagając go o wstawiennictwo u gromowładnego Jowisza. Ha, ha, ha.
— Bóg Lucyusz, bóg Lucyusz! — wyli obywatele rzymscy, a kapłani ich bili czołem o ziemię, korząc się obłudnie przed nowym mieszkańcem Olimpu.
Zdala, ze skraju lasku wawrzynowego, przypatrywało się apoteozie Lucyusza Werusa dwóch mężów.

Publiusz Kwintyliusz spoglądał ponurym wzrokiem na płonącą wieżę; Minucyusz Feliks uśmiechał się szydersko.

  1. W pobliżu dzisiejszej Wenecyi.