Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

niem, iż nie mogły się nawet swobodnie rozwinąć.
Zdziwił się cesarz-filozof, gdy wschodzące słońce zdjęło zasłonę z pól, gór i rzek. Dokądkolwiek spojrzał, wszędzie jeżył się las włóczni. Barbarzyńcy, skorzystawszy z nocy, podsunęli się do obozu rzymskiego na odległość dwóch mil[1]. Nawprost oparty o Dunaj, stał Serwiusz ze swoim ludem i z Jazygami, z lewej strony zbliżali się Markomanowie króla Wadomara, z prawej Kwadowie.
Szli, a kiedy objęli rozległem półkolem cały czworobok, zatrzymał ich głos rogów.
Marek Aureliusz zrozumiał, że był zewsząd otoczony, z tyłu bowiem odcięły mu odwrót góry, skrępowawszy ruch jego wojska.
Więc zamiast obmyślić natychmiast szyk bojowy, odpowiadający położeniu, zarzucił na głowę welon, kazał przyprowadzić białego wołu, utopił własną ręką nóż w jego gardle i modlił się do Marsa, błagając go o natchnienie.
W ponurem milczeniu otaczali go starsi trybunowie i prefekci. Doświadczeni wojownicy spoglądali po sobie, wzruszając ramionami, jakby chcieli powiedzieć: „Nie dość być dobrym człowiekiem i myślicielem, by módz rządzić państwem i rozkazywać wojsku“.

Czuł to widocznie sam Marek Aureliusz, bo dokonawszy ofiary, powiódł po swoich namiestnikach spojrzeniem pytającem.

  1. Pięć mil rzymskich = jedna mila geograficzna.