Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bokie i bezbrzeżne, jak odwieczna tajemnica. Widziało ono tyle daremnego bohaterstwa, tyle złudzeń i rozczarowań, mieniących się prawdą jedyną, iż nie zdziwiło się dwojgu ludziom, tak blizkim sobie, a mimo to tak dalekim.
Pierwsza Mucya rozplotła ramiona i uwolniwszy się z objęć Publiusza, wyrzekła:
— Pogodzimy się tam, tam...
Wskazała ręką na gwiazdy.
— Rozległa tam przestrzeń... pomieścimy się wszyscy... Rzymianie i barbarzyńcy, możni i ubodzy...
Pochwyciła raz jeszcze ręce Publiusza, przycisnęła je do serca, dotknęła ustami jego twarzy i odeszła szybko w stronę obozu.
On nie pobiegł za nią. Wiedział, że nie odmieni jej zamiarów, jakiekolwiekby one były. Nieodrodna córa Korneliów, spełni, co postanowiła.
Posuwając się wolno jej śladami, mówił do siebie:
— Wszystko zapada się podemną: i duma moja i miłość i wielkość Rzymu, a ja żyć muszę, by bronić tych świetnych gruzów.
Kiedy mijał pierwsze straże, schylały się przed nim miecze. Zwykle zatrzymywał się i badał żołnierzy, lecz dziś przeszedł obok nich, zapomniawszy nawet o pozdrowieniu.
Niepokoił go dzień jutrzejszy, który przechyli szalę zwycięztwa na jednę lub drugą stronę,
Tam, na brzegu Dunaju, stał Serwiusz z Markomanami, Kwadami i Jazygami; tu, na piasczystej równinie, wypoczywał Marek Aureliusz po doznanej klęsce. Miał przy sobie tylko trzy legiony, z któ-