Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z chwilą, gdy zimny oddech śmierci zgasi we mnie na zawsze płomień świadomości, mogą się całe Alpy zwalić na miasto miast. Czuć tego nie będę.
Marek milczał czas dłuższy, potem mruknął jeszcze:
— Tak spoglądacie na mnie, śliczne maski, jak gdyby wam słowa moje nie smakowały. Nie lękajcie się! Wstydu wam nie zrobię w chwili ostatniej, odrobina bowiem waszej krwi niemądrej została we mnie, nie strawiona sceptycyzmem i znużeniem. Żyłem jak wychowaniec epoki filozofów, lecz umrę jak Kwintyliusz drewnianego Rzymu.
Uśmiechnął się do siebie.
— Zdziwią się jutro moi przyjaciele... Liche to bohaterstwo ludzkie, kiedy można do niego dojść tak różnemi drogami.
Właśnie wchodzili rachmistrze Marka. Było ich trzech, wszyscy wolni obywatele.
— Ty rozkazałeś, przesławny panie — odezwał się najstarszy z nich, sześćdziesięcioletni Syryjczyk.
— Ty kochasz życie? — zapytał Marek, przypatrując się starcowi z politowaniem.
— Mam wnuki, panie — odpowiedział rachmistrz, nie zdziwiony wcale słowami Marka.
Rozpieszczony szczęściem patrycyusz miewał dość często dziwaczne pomysły.
— Przypominam sobie... masz wnuki — mówił Marek, wydobywając z tuniki sporą kiesę napełnioną złotem. — Wiem także, iż marzysz dla nich o losie świetniejszym, aniżeli go tobie bogowie wydzie-