Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rzym. Za miesiąc może ona stanąć przed bramami miasta miast.
— Powstrzymają ją legiony — odparł Mucyusz spokojnie. — Już idą...
— Wszyscy idą! — wołał Marek — młodzi i starzy, nowozaciężni i weterani, patrycyusze i plebeje, wyzwoleńcy nawet i niewolnicy, wszyscy, wszyscy.
— Wystarczą legiony — wtrącił Mucyusz obojętnie.
Wtem zachwiała się fala ludu i rozłamała się na dwie połowy, tworząc pośrodku ulicę szeroką.
— Kuryer z pola walki! — płynął wokoło szept stłumiony.
Na placu ukazał się pretoryanin na spienionym koniu, cały pokryty kurzem i błotem. Wyciągnął rękę do góry — chciał mówić — nakazywał milczenie...
A kiedy nastała taka cisza, iż słychać było przyśpieszony oddech konia, dobywającego ostatnich sił, zawołał głosem, który rwał się kawałami z jego gardła:
— Germa...no...wie... pod Akwi...leą...
Przez kilka chwil zdawało się, że wieść niespodziewana poraziła lud rzymski, odebrawszy mu zdolność ruchów. Z głowami, zwróconemi w stronę złowróżbnego gońca, z rozwartemi ustami, stali panowie świata, przykuci do miejsca.
Germanowie pod Akwileą! — znaczyło to samo, co: stolica zagrożona!
Potem zakołysał się znów tłum i z jego łona