Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom IV.djvu/033

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dach, zasłonił ręką oczy od słońca i patrzył. Wtem przedarły się przez jednostajną wrzawę krótkie nawoływania rogów i prawie jednocześnie ukazał się na skraju lasu nieprzejrzany łańcuch konnych. Wypadli, przebiegli przestrzeń, oczyszczoną z drzew, wypuścili na łuczników i procowników, rozstawionych po drugiej stronie rzeki, grad strzał, cofnęli się, i rozłamawszy się na dwie połowy, popędzili wzdłuż Dunaju, jedni na wschód, drudzy na zachód.
Dziwnie wyglądali ci jeźdźcy. Pokryci od szyi do pięt jakąś szarą skorupą, przylegającą szczelnie do ciała, siedzieli na małych, zwinnych koniach, zabezpieczonych, tak samo jak oni, przed pociskami. U zwierząt było widać tylko duże otwory, zostawione dla oczu.
Byli to Jazygowie, plemię słowiańskie, najlepsi łucznicy pomiędzy barbarzyńcami. Tkwiąc w pancerzu, sporządzonym z kopyt końskich, podchodzili śmiało pod strzały kreteńczyków, nadzwyczaj pożyteczni w walce podjazdowej.
Publiusz zmarszczył brwi, ujrzał bowiem przed sobą przeciwników, których się nie spodziewał. Odgadł natychmiast ich plan: chcieli przejść Dunaj, zdala od miejsc, bronionych przez straż rzymską.
Już otwierał usta, by wysłać naprzeciw nich jazdę posiłkową, kiedy się za łańcuchem pierwszym ukazał drugi i trzeci. Drugi wykonał takie same zwroty, jak pierwszy, trzeci zaś złączył się w dziesięć większych oddziałów i stanął wprost brodów najbliższych obozowi.