Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wówczas wysunął się Publiusz na przód mównicy i zawołał:
— Kiedy opuszczałem Rzym, zdawało mi się, że jadę do legionu, któremu poświęciłem młode lata, a widzę teraz, że wysłano mnie do niesfornego motłochu. Na toż uczyłem was sztuki wojennej, abyście nawet nie wiedzieli, jak się przed obliczem wodza zachować? Wy jesteście żołnierzami, wy? Stadem bydła jesteście, posłusznem tylko batowi. Do szeregu!
Głuchy pomruk zawarczał w głębi tłumu. Agitatorowie nie ustawali w robocie. Większość jednak odmotała powikłany kłębek ludzki, odłączając się oddziałami od bezładnej gromady. Mimo oporu buntowników, rozwinął się na rozległym placu przed kwaterą trybunów długi, prosty łańcuch poczwórnych szeregów, który sięgał aż do głównej bramy.
— Niech żyje imperator! — zawołał teraz Publiusz.
— Niech żyje imperator! — powtórzyło za nim tysiące głosów.
I zagrały trąby i rogi, pochyliły się sztandary, zadzwoniły miecze.
Kiedy okrzyki ustały, zapanowała powtórnie taka cisza, że słychać było szelest orłów cesarskich, poruszanych wiatrem.
— Jadąc do was — mówił Publiusz — mogłem zabrać z Rzymu kohorty pretoryańskie i wezwać po drodze wierne legiony, by was zmusić siłą do posłuszeństwa, sądziłem jednak, iż wódz rozmówi się zawsze najlepiej sam, bez cudzego pośrednictwa z żołnierzem, któremu był okiem i tarczą. Przyby-