Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Znów drgnęły powieki cesarza. Myślał chwilę, potem wyrzekł:
— Niech lektyka będzie gotowa, ale... bez orłów i bez świty.
Kiedy się prefekt oddalił, podniósł się Marek Aureliusz z krzesła, zbliżył się do posągu Fortuny i splótłszy ręce na łonie, patrzył na symbol swojego dostojeństwa.
Stał tak długo z niewymowną boleścią w dużych, wilgotnych oczach, z których wyzierała dusza znękana.
— Złota ty moja Fortuno — mówił głosem zdławionym — tak złota, iż mnie blask twój pali, jak ognie podziemne.
Ukrył twarz w dłoniach.
— A jednak wy jesteście, bogowie... — szeptał — widzę waszą rękę karzącą nad tym ludem nieszczęsnym...
Nagle zadrżał i spojrzał naokoło siebie ze zgrozą w oczach, jakby dostrzegł coś bardzo strasznego. Zdawało mu się, że słyszy trzask i łoskot zapadających się świątyń i pałaców Rzymu, a wśród tych ruin rysowały się olbrzymie postacie, przyodziane w skóry dzikich zwierząt. Krwawa łuna pożaru tworzyła tło do tego obrazu zniszczenia.
Marek Aureliusz przetarł powieki. Nie... to było tylko złudzenie, ale jedno z tych, które człowieka przeraża, chociaż nie umie sobie zdać sprawy dlaczego. Rzym stał przecież jeszcze u szczytu swojej potęgi, był metropolią świata cywilizowanego, do której ciągnęły wszystkiemi drogami poselstwa ob-