Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom III.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ostrożnie, panie — ostrzegał stróż. — Zranisz głowę o kamień.
Przejście było tak nizkie, że trzeba się było nachylić, aby nie uderzyć czołem o sufit.
— Jesteśmy u celu — mruknął dozorca i zaczepiwszy lampkę o ścianę, oddalił się bez rozkazu.
Publiusz ujrzał się w kwadratowym lochu, którego ściany lśniły od pleśni. W tej norze, tak małej, iż zaledwie jeden człowiek mógł się w niej swobodnie ruszać, leżała na kamiennej płycie, zasłanej słomą, kobieta z przymkniętemi powiekami.
Nie zdziwił jej, ani przeraził zgrzyt otwierających się drzwi żelaznych. Nie odwróciła nawet głowy.
Publiusz przypatrywał się tej kobiecie przez kilka chwil, potem ukląkł przed nią, ujął jej rękę w obie dłonie i przycisnął ją do ust.
— Mucyo! — wyrzekł głosem złamanym. — Czy ty wiesz, że postawią cię przed sądem moim?
Mucya podniosła się na łożu i zdjąwszy z palca pierścień żelazny, podała go Publiuszowi.
— Wiem — odpowiedziała — i wiem także, co uczynisz. Odbierz ten znak naszego związku, aby cię nie powstrzymywał od wydania wyroku na chrześciankę.
Ale Publiusz nie wziął pierścienia. Włożywszy go napowrót na palec Mucyi, wyrzekł:
— Narzeczoną moją zostaniesz nawet...
Zamilkł i odetchnął ciężko.
— Dlaczegoś mi to uczyniła! — zawołał i ob-