Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom II.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gromada, że zamknęła przejście. Wrzawa wzmogła się na widok Publiusza.
— To on, ten zbój! — zawołał jakiś drab w dziurawej tunice — obywateli rzymskich morduje...
Kilkadziesiąt rąk podniosło się w stronę pogromcy.
— Rozstąpcie się! — huknął Publiusz.
— Zbój, morderca! — odpowiedziało mu sto głosów.
Ów drab w podartej tunice skoczył do niego i szarpnął go za płaszcz.
— Łotry! — zawołał Publiusz. — Nie wstyd was dawać z siebie widowisko niewolnikom? Wy jesteście kwirytami, potomkami zdobywców świata! Z drogi!
I dobywszy miecza, błysnął nim w powietrzu.
— Głowę zostawi na kamieniach, kto ośmieli się kroki moje powstrzymać — dodał.
Tłum rozstąpił się, a Publiusz przeszedł niezaczepiony, prowadząc za sobą Mucyę.
— Sądziłem, że jesteś odważniejszą — odezwał się, gdy oddalili się od motłochu.
— Nie o siebie się lękałam — odparła Mucya głosem drżącym.
Trwoga zbieliła jej twarz i pogrążyła oczy sinemi obwódkami.
Publiusz ujął obie jej ręce i trzymając je w swoich dłoniach, zapytał:
— O mnie?...
— Tak się narażasz — odpowiedziała Mucya, opuszczając wzrok ku ziemi. — Modliłam się dziś za ciebie...