Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyszczerzając do Lidyi zepsute zęby — bo zdrowych i przystojnych wielbicieli miała dosyć. Byłbym dla niej niezwykłym kąskiem.
— Wolę zwykle.
— Tak dziś mówisz, ale kiedy ci miłość pospolita zbrzydnie, wówczas przypomnij sobie Mucyusza.
— Mówicie ciągle o miłości, jakbyście się na niej rozumieli.
— Tej umiejętności nie może nam piękna Lidya odmówić — wtrącił Marek.
— Dlaczego właśnie ja? — zapytała Lidya.
Marek odpowiedział uśmiechem dwuznacznym.
— Czy dlatego, że patrząc na was zblizka — zawołała Lidya, unosząc się na łożu — znam was lepiej od motłochu, który chyli przed waszą purpurą głowę obłudną? Bawicie się mną, jak walką kogutów, zakładami w cyrku, zręcznemi zapasami gladyatorów, nie miłości spragnieni, lecz sztucznych podrażnień. Nie świeżą, gorącą krew pokrywa wasza purpura.
— Wolałabyś miłość barbarzyńcy z karkiem byka, z łapami nosorożca, z nogami słonia — rzekł Mucyusz.
— Wolałabym każdego, czyj uścisk nie kłamie, a pocałunek nie mrozi.
— Mój odźwierny przypomina postawą Herkulesa z bajek mytologicznych.
— Pilnuj, żeby twoja celniczka nie zauważyła jego muskułów.
Senatorowie spojrzeli po sobie z uśmiechem znaczącym.