Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzyńcy jest śmiesznością. Ten cały motłoch, gnieżdżący się w lasach i górach, rodzi się na to, aby nam służył. Publiusz, polecając prefekta senatorom, szkodzi mnie, swojemu krewnemu.
— Tłómacz się jaśniej...
Marek obejrzał się po sali. Nie było nikogo.
— Fabiusz umoczył palce w tej sprawie — wyrzekł, nachylając się do Tullii.
— Ach... rozumiem...
Tullia zamyśliła się. Po chwili odezwała się, powstając z sofy:
— Rozumiem, ale mimo to nie mogę ci w tym wypadku służyć, zastawiając bowiem ciebie, naraziłabym się sama Publiuszowi.
— A tego nie pragniesz obecnie — wyrzekł Marek. — I ja rozumiem. Publiusz mógłby się zrazić do kobiety, broniącej Fabiusza. Zapomniałem, że jesteś równie bystra, jak piękna. Nic mi nie mówiłaś, czy moje rady okazały się skutecznemi.
— Odegrałam już pierwszą scenę jako matrona dawnego obyczaju.
— Nie wątpię, że go olśniłaś.
— Oczy jego zwracały się w stronę Mucyi.
Pretor spojrzał zdziwiony na Tulię.
— Żartujesz — zawołał. — Ta niedoszła westalka miałażby się Publiuszowi podobać? Ale być może. Mężowie tego rodzaju kachają się w pospolitości. Nazywają ją cnotą. Trzeba Mucyę gdzie wysłać.
— Wiesz tak samo, jak ja, że to niemożliwe — odpowiedziała Tullia — bo dom Korneliów należy więcej do niej, niż do mnie. Prokonsul podzielił majątek między mnie a nią, a moja część...