Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/022

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wali grozę wojen domowych, a ubóstwiali Nerona i Domicyana. Obywatele rzymscy...
Na ustach Publiusza Kwintyliusza rozlał się gorzki uśmiech, a blask jego bystrych oczu zgasł pod cieniami smutku. Głęboka boleść starła w tej chwili z jego twarzy wyraz dumy.
— Obywatele rzymscy! — powtórzył zcicha. — Znam ja ich dobrze, tych panów świata. Mieczem i krzyżem trzeba im w obozie przypominać obowiązki legionisty.
Na progu ukazał się stary niewolnik germański.
— Ty rozkazałeś, panie — odezwał się, przykładając rękę do piersi.
Wzrok Publiusza Kwintyliusza spoczął z przyjaźnią na wysokiej, atletycznie zbudowanej postaci barbarzyńcy, który trzymał się prosto, mimo lat siedemdziesięciu kilku.
— Niewola nie stała u kołyski twojej, Zygfrydzie? — zapytał patrycyusz.
— Ty wiesz, panie. Prowadziłem hufce wolnych braci przeciw potężnej Romie. Na polu bitwy okuli mnie zwycięzcy rannego, bezbronnego w żelaza hańby...
W niebieskich, przygasłych oczach Germanina zapaliły się błyski ponure.
— Jak widzę, nie zatarła w tobie dwudziestoletnia niewola pamięci lasów ojczystych — mówił Publiusz Kwintyliusz.
Niewolnik milczał.
— Nie przebaczyłeś nigdy zwycięzcom?...
— Nie zdradziłem ojca twojego i ciebie, panie;