Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/011

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dni nie miałem nie ciepłego w gębie, a pies się nawet o to nie zapyta, czym głodny. Imperator filozofuje, jego doradcy filozofują, baby nawet filozofują. Jak mi się ta bieda sprzykrzy, to zostanę filozofem.
Ostatnie słowa Lucyusza wywołały śmiech powszechny.
— Lucyusz filozofem! — odezwał się jakiś grubas, trzymając się za brzuch, który falował pod togą.
— A dlaczegoby nie! — mówił Lucyusz. — Niby to taka wielka sztuka nie czesać włosów, zapuścić brodę, ubrać się w stary, wytarty, dziurawy płaszcz, ruszać się wolno, z powagą i wygadywać niestworzone rzeczy o cnocie i o bogach. Dziur nie braknie mi i bez tego w todze, a gębę mam w porządku, jak słyszycie.
Ulica, dotąd pusta, zaczęła się ożywiać.
Gromadami przeciągali klienci innych panów, wszyscy w białych, znoszonych mocno togach. Szli, ziewając, wlokąc za sobą leniwe nogi, ubrane w połatane sandały.
— Życzę obfitego śniadania! — krzyczał Lucyusz do każdej, nowej grupy.
— I wam, i wam! — odpowiadano.
Śpieszyły do szkoły dzieci płci obojga z woskowanemi tabliczkami w ręku, przebiegali piekarze, niosący na głowie kosze z bułkami.
— Świeże pieczywo, świeże pieczywo, pulchne, wonne i smaczne! — wołał jakiś wyrostek — kupujcie, kwiryci, kupujcie!
— Pokaż-no — odezwał się jeden z klientów.