Strona:PL Teodor Jeske-Choiński-Gasnące słońce Tom I.djvu/009

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Twoi to chyba nie ramieniem, lecz gębą wojowali — wtrącił wysoki brunet.
— Kajus robi się dowcipnym — odezwał się ktoś z boku.
— A twoi udawali zapewne w amfiteatrze byków — odciął się Lucyusz.
Cała gromada wybuchnęła śmiechem.
— Byki mają rogi! — mruknął Kajus.
— I lubią siano! — dodał Lucyusz.
A urwawszy pod murem garść zielska, podawał ją Kajowi wśród ogólnego wesela.
Ten, chwytając ustami trawę, trącił dowcipnisia głową z taką siłą, że go przewrócił.
— Zbój! Poczekaj, niech się tylko podniosę! — wrzeszczał Lucyusz, gramoląc się z ziemi.
Nie spełnił jednak groźby, kiedy stanął znów na nogach. Rzuciwszy Kajowi kilka słów obelżywych, pobiegł do bramy i zaczął w nią bębnić pięściami.
— Otwórz! — wołał.
Teraz za murem odezwał się głos donośny:
— Cicho tam! Przesławny trybun jeszcze śpi.
— Otwórz! Dostaniesz na wino — prosił Lucyusz.
— Wróbel nie upiłby się za twoją hojność — odpowiedział stróż domu.
— Mam dla ciebie całego sesterca.
— Kup sobie za niego śniadanie, boś głodniejszy odemnie.
— Nie bądź taki hardy, niewolniku!
— Nie krzycz tak, wolny żebraku, bo poczekasz jeszcze dłużej.
Lucyusz splunął i wrócił do towarzyszów.