Strona:PL Tadeusz Boy-Żeleński - Marzenie i pysk.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w Warszawie, niech pan zajdzie na obiad, bez ceremonji, Smolna 11.
Ileż przyjemności można znaleźć w samem takiem poszukiwaniu! Technika „prospektu” wprowadza w nazbyt cnotliwe życie zapracowanego literata ożywczy element gry hazardowej. Wysyła się takich świstków tysiąc, dziesięć tysięcy, sto tysięcy, ile wróci jako zamówienie? Ileż, ach, znajdzie się w koszu, nieczytanych, zmiętych w roztargnieniu niecierpliwą ręką? Mimowoli przypomina się stara anegdota o buraczkach. Znacie ją? Buraki sadzi się, okopuje, pieli, potem wykopuje się je, ładuje, zwozi mierzy, sprzedaje, wysyła, odbiera, płucze, skrobie, sieka, przeciera, gotuje, omaszcza, soli, i podaje się je w restauracji gościowi — który ich nie je. Coś podobnego z prospektem. Ileż pracy ludzkiej weszło w ten świstek papieru! Nie mówię już o sadzeniu drzew, z których robi się papier, ani o trudach zecera, drukarza, fabrykanta kopert, murzynów zbierających z drzew gumowych gumę do powlekania marek; ale sama praca duchowa! Ileż inteligentnego trudu wsiąkło w układanie skorowidzów z adresami, wedle których prospekty się wysyła! I ot, pisze się adres, przykleja się markę, rzuca się paczkę naładowanych kopert do skrzynki, na poczcie kilku ludzi je sortuje, kolej żelazna je rozwozi, listonosz doręcza, i — zgroza pomyśleć — prospekt, nieczytany, dostaje się do kosza. Buraczki! Ileż ja prospektów wyrzuciłem tak bez czytania! Teraz, odkąd je sam wysyłam, nie byłbym zdolny tego uczynić, miałbym uczucie, że do-