Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/178

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dotknął ręką czoła Hassana, wczołgując się w jego znieruchomiałe oczy:
— Oto masz ją!
Opadł wyczerpany na otomanę.
Tamten stał u okna i patrzył w miasto. Już od dawna szedł krętemi krużgankami myśli szczególnego gościa. Resztki zachwianej w posadach świadomości wołały nań, by zawrócił z drogi, zeszedł z wyrastających pod stopą wykrotów... Nie słuchał: z radością rozpaczy wpadł na dotąd nieznane sobie tory i zapuszczał się coraz dalej i dalej, w jakieś strzeliste sale o podniebnych posowach, w niebotyczne zamki, chłodne, bez końca kurytarze...
Na moment tylko uprzytomnił sobie, że ta radość jest czemś strasznie brutalnem, że do niej nie ma prawa, bo przecież tam w pokrwawiu zachodu inni...
I chmura bólu zawlokła pogodę.
Jakby odpowiadając, podjął nieznajomy:
— Tak, to prawda. I to jest jedna z brutalności życia. Tylko jedna z tysiąca niezliczonych. Lecz cóż? Nie przełamiesz piekielnego kordonu. My tylko im pomagać możem, a reszta... reszta w rękach diwów...
Bracie! Pod twojem oknem leży zewłok kobiety-kochanki, co chciała cię pożegnać pocałunkiem śmierci. Idź i oddaj jej ostatnią przysługę! Idź! Piękna była i młoda i tylko... kobietą...
Z wiarą wielką, z czcią bezkresną, nie spuszczając oczu z twarzy mistrza, przechylił się Hassan przez