Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

myśli, wspomnienia zaczęły układać się, jednoczyć, zlewać w kontury przykrych, nad wyraz dręczących obrazów...
...Trzech ich było, tak, trzech, a Ibrahim między nimi — Ibrahim, serdeczny druh, przyjaciel drogi — biedny Ibrahim!
Wieczór był... nie... późna noc... wesoło, pogodnie. Palono opium, grano w szachy, on opowiadał zabawną anegdotę. Śmieli się, oh, jak serdecznie się śmieli, a on Ibrahim najpierwszy; córkę kochaną, najstarszą, mężowi oddawał — dzielny, piękny młodzian; i Fatmę kochał, jak kochał!
Wzniósł puhar:
— Niech im Allah błogosławi!
Nim spełnił, rozległ się mosiężny jęk trąby.
— Co to? Na trwogę muezin gra? Hassanie, bracie, znać łunę nad miastem?
Po twarzach powiał chłodny ciąg powietrza. Drzwi z łoskotem otworzyły się i w czeluści nocy ukazała się kredowa twarz młodszego z synów Ibrahima:
— Ojcze! Czarna choroba w domu! Fatma! — Zwierzęcy ryk przerwał mu w połowie...
Wypadli i znikli w ciemności. Zostali we dwójkę, bez słowa, unikając wzajemnie swych oczu. Tak minęła godzina. Nagle poczęli na się jakoś dziwnie poglądać, jakoś dziko, wrogo i odsunęli się od siebie, badając uparcie twarze.
Wtem Achmet opuścił pokój, nie pożegnawszy