Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szkańców, którzy w niewiadomym celu pozapalali na odchodnem ogniska we wszystkich chatach.
Staliśmy otuleni mgłą, ledwo widząc jeden drugiego, niepewni, co począć; porzucić osadę i pójść dalej, czy też zaspokoić ciekawość i czekać na ewentualny powrót dzikich. Heading, jako człowiek praktyczny nie chciał tracić czasu na bezcelowe być może czekanie i radził pierwsze. Co do mnie — wolałem tu zostać w nadziei, że po wypaleniu się ognisk odczytam i zrozumiem owe znaki totemiczne na słupach wchodowych, które tak mię zastanowiły; odezwały się dawne zamiłowania etnografa i zapamiętałego badacza kultur pierwotnych, dociekania naukowe z lat ubiegłych, których niestety nie mogłem kontynuować z powodu trudnych warunków życiowych.
— Zdaje mi się — szepnąłem, wstrzymując Bena, który już zamierzał wymknąć się poza obręb wsi — że nie oglądnęliśmy wszystkich chat.
— Jakto? Przecież widocznie rozmieszczone są na obwodzie koła; ty przejrzałeś jedną jego połówkę, ja drugą; najlepszym dowodem, że zeszliśmy się po półgodzinnych zwiadach z dwóch stron przeciwnych.
— Zapominasz o środku osady, w którym zapewne stoi dom naczelnika. Nie widać go dotąd, bo obwód koła dość duży, a dymy w centrum jakgdyby najgęstsze. Że tam coś być musi, o tem świadczą drożyny biegnące promienisto w tym kierunku od chat.
— Ha, może masz słuszność — odparł, napół prze-