Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mysłem sprawdzanym w miarę, jak odcięte to tu, to tam dymne runa odkrywały przytajoną dotąd resztę.
Chata, stanowiąca nasz punkt oparcia, była zdaje się jedną z kilkunastu, które wiankiem, w odstępach wznosiły się na szerokim toku. Cała przestrzeń dookoła była pusta i jałowa; ani jedna trawka nie odcinała się świeżą zielenią na suchem, piaszczystem żwirowisku gruntu. Tylko, prawdopodobnie już za linją chat, na tle głębokiego błękitu wynurzały się od czasu do czasu smukłe cedry, rzeźbiąc się na podniebnem przestworzu.
Na tle bezwzględnej ciszy miejsca, dziwnie występowały kotłujące bezustannie skręty dymów. Brak zupełny ludzkiego życia pozostawał w szczególnym rozdźwięku z ruchem ich zwijających, to znów rozprężających się pierścieni...
Skinąłem na Bena i ostrożnie wypełznąłem pod próg chaty. Tu oglądnąłem się za towarzyszem: gęsty tuman oderwany skądś od boku chałupy wlókł się za mną po ziemi i zasłonił mi Headinga. Dopiero po dobrej chwili uczułem jego rękę na ramieniu.
— Dymi się setnie. Mgła jak w porcie lub na szczycie Blackburn’u.
— Pst! — Zaglądnijmy do wnętrza!
Zajrzeliśmy, wychylając głowy ponad próg.
Klepisko chaty zstępowało paru stopniami w czworokątny środek, wyłożony kamieniami i gliną. Było to ognisko. Stamtąd szedł w górę prostopadle gruby na