Strona:PL Stefan Grabiński - Szalony pątnik.djvu/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się w spirale, rozpierścieniają w obręcze, płożą w taśmach po stropie... Coś ciągnęło do palisandrowego pianina, by wygrywać melodje łagodne, o tonach ściszonych, smutne jak łkania jesieni...
Na tem szarem, chorobliwie nastrajającem tle zaczął po pierwszym tygodniu mego pobytu rozsnuwać się jakiś dziwaczny, senny haft. Odtąd śniłem co nocy bez przerwy.
Treść snów była mniej więcej zawsze ta sama; marzenia zdawały się być tematem ustalonym, który ulegał tylko nieznacznym modyfikacjom lub drobnym przeróbkom; były to rozmaite redakcje tej samej historji.
Tłem, na którem rozgrywała się owa zresztą monotonna akcja, było moje pomieszkanie. W jakiejś porze nocy wyłaniał się na ekranie snu mój szary pokój z drzemiącemi po kątach sprzętami, z melancholijną nudą zamyślonych zwierciadeł i tak trwał przez długie godziny nocnego spoczynku. Pod oknem wsparty na łokciu siadywał jakiś mężczyzna o pociągłej, bladej twarzy i patrzył smutno przez szybę na ulicę. Przeciągało się to czasami na całe godziny. Potem wstawał, przemierzał parę razy pokój powolnymi, automatycznemi krokami ze wzrokiem utkwionym uparcie w posadzkę, jakby zajęty wyłączną jakąś myślą. Czasem przystawał i pocierał ręką czoło, podnosząc w górę oczy jasne, duże, cichą melancholją zaciągnięte. Gdy go przechadzka znużyła, siadał z po-