Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co pan robi? Na miłość boską, toż to grzech!
Lecz zanim dobiegł do miejsca, gdzie stał Czarnocki, postać skurczyła się, zwinęła jakoś dziwacznie i bez słowa odpowiedzi wsiąkła w ścianę. Marcin przeżegnawszy się, szybko zeszedł do sypialni, by przekonać się, że i tym razem pan śpi snem kamiennym.
— Tfy! — mruknął starowina. — Czary, czy djasek? Przecieżem nie pijany.
I już miał zawrócić do siebie, gdy wtem spostrzegł w głębi pokoju nowe zjawisko: o parę stóp nad głową śpiącego unosił się w powietrzu krwawo pełgający płomień. Miał kształt gorejącego krzaka, z którego co chwila wysuwały się w stronę p. Antoniego długie, ogniste macki, jakby próbując go dosięgnąć.
— Wszelki duch Pana Boga chwali! — krzyknął Marcin, rzucając się z gołemi rękoma na płonący zwid.
W jednej chwili ognisty krzew, cofnął skwapliwie wyciągnięte w stronę śpiącego odnóża, skręcił się w zwarty, jednolity słup ognia i z cichym sykiem konającego żywiołu zgasł w kilku sekundach.
W pokoju zapanowała ciemność, słabo rozświecana płomykiem świecy, Upuszczonej przez sługę na podłogę. Czarnocki spał wyciągnięty sztywnie na łóżku...
Nazajutrz Marcin ostrożnie napomykał mu coś o złym wyglądzie i doradzał zawezwać lekarza; lecz pan Antoni zbył go żartem, ani nie przeczuwając co się święci.
W dwa tygodnie potem przyszło do katastrofy...
Było to w pamiętną dla miasta noc z 28 na 29 marca. Czarnocki wrócił dnia tego późno wieczorem śmiertelnie znużony akcją ratunkową przy wielkim pożarze w magazynach kolejowych. Pracował w ogniu jak bohater i z kilkakrotnem narażeniem życia ocalił z płomieni kilku funkcjonarjuszy, którzy zamknąwszy się gdzieś