Strona:PL Stefan Grabiński-Księga ognia.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

służby! Zawierucha bólu i buntu przegięła go na chwilę ku ziemi. Lecz się przemógł. Nie było czasu do namysłu; należało działać, wydać rozkazy, objąć dowództwo.
Już grała na alarm trąbka, zwołując pogotowie, już drzemiący jeszcze przed chwilą pompierzy przypasywali pospiesznie gurty, nakładali szlomy, przerzucali przez plecy zwoje sznurów i linewek ratunkowych.
Sierżant wybiegł ze strażnicy na dziedziniec. Tu pod wspinalnią i w magazynie wrzały już gorączkowe przygotowania do wymarszu. Przez szeroko rozwarte wierzeje wyprowadzano ze składu parę sikawek, wyjechał samochód rekwizytowy i dwie kominiarki do wyłącznej dyspozycji załogi. W blasku reflektorów połyskiwały na głowach metalowe kaski, zapalały się zimne światła w obuszkach toporów.
Szponar, spokojny już i zrównoważony, wydawał zlecenia. Donośnie brzmiał na dziedzińcu głos jego równy, pewny, męski.
— Wentyle w porządku? — rzucił w pewnej chwili pytanie.
Parę posłusznych ramion pochyliło się w lot ku tłokom sikawek i przeprowadziło próbę.
— Panie sierżancie, melduję, że wentyle grają — zgłosił rezultat jeden z pompierów.
— Dobrze. Hej, chłopcy! — krzyknął zajmując stanowisko na jednym z wozów — komu w drogę, temu czas! Z Bogiem, ruszajmy!
Zadrgała w powietrzu rześka pobudka trąbki As, rozskoczyły się na obie strony skrzydła bramy wyjazdowej i wśród zgiełku hubek, w krwawym świetle zapalonych pochodni runęły w ciszę ulic wozy pożarników: na czele pędził w szalonym tempie samochód z rekwizytami, za nim drugi zjeżony żebrami drabin, widłami, dżaganami