Strona:PL Stefan Żeromski - Wierna rzeka.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Śmiejmy się z tego!...
— Pan się pośmieje, jak sam usłyszy.
— Cóż ja mogę usłyszeć?
— Kto tylko tu był, wszyscy tosamo potwierdzają, co on wyprawia. Niech pan posłucha. Bierze te wielkie kadzie, okute żelaznemi obręczami, podnosi, jak garncowe baryłki, i ciska spod sufitu na posadzkę. Kadź odbija się od podłogi, podskakuje raz, drugi, trzeci, czwarty. Słychać najwyraźniej: — buch — buch — buch — buch... Potem drugą — tosamo. Trzecią — tosamo. I tak będzie z dziesięć, z piętnaście razy powtarzał.
— No, a chodził ktokolwiek patrzeć, jak też to on robi?
— Ba! Chodzili ze świecami, ze służbą, całym dworem. Chodzili i z księdzem proboszczem i z jednym tu świątobliwym zakonnikiem z miechowskiego. Wszyscy słyszeli najwyraźniej, jak kadzie ciskał, idą ze świecami całą gromadą, wchodzą do wielkiego salonu... Kadzie stoją rzędem, jedna obok drugiej, jak stały. Pajęczyny wiszą od jednej do drugiej, pozaciągane Bóg wie kiedy, kurzem grubym przywalone, jak były przed laty.
— A no, więc widzi pani, że to złudzenie.
— Złudzenie! Kto tylko nocuje tutaj, najprzód tak mówi, jak pan teraz, a później drży ze strachu. Księża święcili kufy.
— A pani słyszała?
— Jabym nie słyszała! Ze dwadzieścia razy. Czasem, jak zacznie używać, to caluteńki dom się wzdryga. Ale czyż to tylko? On chodzi po domu!