Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śnicowa niezręcznie milczała. To też Jasiołd skorzystał ze sposobności i pożegnał się, przy czem obalił na ziemię krzesełko, nadeptał obcasem na grzechotkę Stasia i o mało nie wytrącił lampy z rąk „podłej“ Wikty, która mu chciała poświecić.
Zawarłszy drzwi swej izby, Jasiołd nie zapalał światła, lecz rzucił się na wznak na swe posłanie, założył ręce pod głowę, przymknął powieki i zamienił się wszystek w uśmiech szczęśliwy. Widział przed sobą nie mocą wzroku materyalnego, lecz całem swojem jestestwem czującem wielkie, prześliczne oczy, o źrenicach barwy niemal fijołkowej, która na białka spływać się zdawała niedostrzegalnemi falami. Widział złote włosy, rozczesane gładko na skroni we dwie strony i niezrównanym powabem odznaczające górną linię czoła, białego, jak alabaster. Do uśmiechu ust, który tkwił bez przerwy w pamięci, podawał się jego uśmiech radosny. Wszystka jego dusza wydzierała się z więzów ciała do piękności oczu, patrzących nań z cieniów nocy. Wyciągał ręce i, spazmatycznie obejmując mroczną próżnię, zamierał, nicestwiał w rozkosznej piękności błękitnego spojrzenia. Nie wiedział wcale, co się z nim dzieje i skąd się wzięło to obce, dziwaczne porwanie jego uczuć przez obcą mu osobę. Nie miał w sobie siły, któraby mogła temu przeciwdziałać, ani nie mógł zdobyć się na akt otrząśnięcia się z czaru. Trwał w upojającem, samoistnem marzeniu. Ulegał wciąż pogoni za błękitnemi oczami, które wchłaniała w siebie ciemność otaczająca. To jedno wiedział niejasnem postrzeganiem, że pani, z którą miał szczęście zapoznać się tego wieczora, to