Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

teryały malarskie, tworzyłby był arcydzieła. Nie byłyby to pejzaże, ani symbole, lecz istota wszechzjawisk i wszechprzeżyć, — suma doznań duchowych i plastycznych, odtworzona w barwie i kształcie. Gdy zniżał głowę, oczy jego obejmowały horyzont, stykający się z lasami, sinemi w dalekości, fijołkowemi w pobliżu, poprzetykanemi złotem buków, grabów i brzóz o liściach więdnących. Potraw, niekoszony tego roku wojny, barwił się jadowitą smugą zielem w rozciągniętych łąkach. Aleja ostrokończystych topoli przerzynała w jednem miejscu złotawe ścierniska, idąc w kraj, kędyś w dalekość, ku niżom Wisły. Powietrze było przejrzyste tak dalece, iż odległe szczegóły krajobrazu uwypuklały się wobec źrenicy w całej dokładności kształtu, nieskończenie oddalone barwy płonęły pod słońcem żywem a dobrotliwe świetlistem. Jeżeli w bok odchylić było głowę, nasuwała się przed oczy fijołkowa rozległość stawu, na którego powierzchni łagodny przeciąg wietrzyka zbierał w stalowe smugi drobną chełb wodną. Suche trzciny grały nad nieruchomą tonią melodye ciche, które szczęśliwym czyniły twardy sen ludzki. Czasami, kędyś w lazurowej wyżynie, rozdzwaniał się podchmurny klangor skrzydeł stada dzikich kaczek — krzyżówek, krążących ostrożnie nad wodami. Zniżały się wielkiemi zakręty, opisywały chyżem skrzydłem dalekie elipsy, zanim z szumem, zdala od żołnierskiego legowiska, zapadły w trzciny, z szumem rozbijając wodę piersiami. Rozkosz to była patrzeć na nie, unoszące się na lustrzanej powierzchni w słońcu ognistem, jakby ulane z dorodnej barwy zieleni i fioletu, obraz prze-