Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/090

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czarne, granatowe z wierzchu, a na zgięciach świetliste, z przedziwnym połyskiem czarnej wody w noc ciemną, wody muskanej przez światło księżyca, — rozdzielały się na okrągłości ramienia i spływały na piersi. Lekki zapach jakiejś perfumy podrażnił nozdrza młodego malarza, a suchy, gorący żar ciała dziewczyny nawskroś go przeniknął. Śnica, nie zmieniając pozycyi, lewą ręką objął wpół Isolinę, jak przyjaciel przyjaciela, i w dalszym ciągu patrzał na syna. Rozmawiali wciąż o tem samem, śmiali się serdecznie, gdy malec w prostacki sposób odrzucił buzią nadmiar wypitego żarłocznie mleka, a potem wykrzywiał się, jak opilca po bachanalii. Isolina udawała, że mówi spokojnie tym samym wesołym tonem, lecz wewnątrz drżała wszystka. Serce jej łomotało gwałtownie w przyduszonej piersi. Nie wiedziała, co ma począć, jak odmienić tę przyjacielską pozę. Bała się każdego ruchu i gestu, nie wiedząc, jak tu wybrnąć z tak dziwnej pozycyi. Wreszcie zerwała się z miejsca, mówiąc, że trzeba małego na nowo zawiązać, gdyż zaraz spać zechce. Ale Śnica przytrzymał ją mocno ramieniem, prosząc, żeby golaskowi pozwoliła leżeć jeszcze na stole. Nie chciała na to przystać. Wołała, że on później będzie długo płakał, jeśli go w porę nie uśpić. Wtedy malarz wolno usunął ociężałą rękę z jej pleców i zajął się wyłącznie synem. Isolina skokiem pomknęła do swej izby i w mig wróciła ogarnięta, w spódnicy i bluzce. Od tego ranka Śnica wstawał codziennie, o tej samej porze, do syna. Szedł do kuchni bez obuwia, na palcach, i asystował przy karmieniu. Nie można twierdzić, żeby go do tej