Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Isolina z jednaką zawsze pieczołowitością i niewyczerpanem weselem młodocianego zdrowia zabierała dziecko we władanie. Tam kładła je na wielkim stole w środku obszernej izby, rozpowijała z ciasnych florenckich faschi’ów i przenosiła woniejące amoniakiem na suche i wygrzane poduszki. Gdy ona tego puzzano i gran pischione przemywała z mniemaną odrazą, on wywijał zgrabnie i żwawo rękoma i nogami, skrzeczał radośnie i coś samemu sobie rozpowiadał monosylabami, podobnemi do kumkania żab na wiosnę. Cameriera, codzień jednako nim zachwycona, wciąż sekretnie żałująca, iż nie może go karmić własnemi piersiami, nie posiadającemi, niestety, nic, coby mogło młodego żarłoka nasycić, przemawiała doń włoskiemi pieszczotkami, wśród których zdrobniale nazwy — bellino, carino, piccinino, bereghino — tworzyły czarowne odmiany i refreny istnych piosneczek oryginalnych, żywych, własnych, wciąż tryskających radosną czułością, jak wieczne źródło krynicznej wody. Błękitne oczy — questi occhioni! — pięćdziesięciodniowego kawalera spoczywały wciąż w czarnych, jak noc, oczach toskańskiej dziewicy. Czy je widziały, — któż zgadnie? Skoro tylko jego usteczka rozdziawiały się, co mogło oznaczać podobiznę zarówno płaczu, śmiechu, jak ziewania, Isolina poczynała zasypywać go nowemi pochwałami, istnymi kwiatami słów pieściwej mowy toskańskiej. Zresztą w przyrządzie Soxheleta już wówczas dogotowywało się słodkie śniadanie małego Śnicy. Wnet gumowe poppatoio trafiało do jego ust, a pełna flaszka ciepłego mleka, podtrzymywana