Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

współczująca przewinieniom, iż ani rozum, ani honor za przewinienia ich nie uznawał. Było to zniżenie się do błota grzechów, popełnianych przez tamtego, i uznanie ich za właściwości swojej własnej w żyłach krwi. Było to pojmowanie tamtej istoty i wszystkich jej praw w całości, ogromie i potędze. Były to troski i zachwycenia się innemi pasyami i innemi myślami, niż wszystkie, które były w nim samym, przeżytym człowieku, byłym mężczyźnie. Stamtąd padało owo spojrzenie z wysoka, z jakiegoś krzesła zrozumienia. Była w tem niedosięgła rozkosz poznania tego, co się zdrowemi myślami poznać nie daje.
— Cóż ja? — mówił do siebie stary Berto. — Alboż ja jestem? Byłem. Mnie już niema. Byłem, a tego, co jest, już nie chciałbym nigdy widzieć we wspomnieniu. Ale po prawdzie, czemże ja byłem? Czem jestem?
Wspomnienie wbrew woli, niepotrzebne i samo dla siebie, wciskające się między myśli, ni to dziecko lekkomyślne między rozumnych dorosłych, poniosło go w lata minione. Ukazała się jak gdyby opowieść, gadka o kimś niegdyś znajomym, o młodym chłopcu, który był. Łańcuchy wzgórz obnażone z lasów biegną w dal, zniżają się w rozdół i schodzą aż do błot Vady. Pieni się u stóp stromych skał fijołkowe, gorące, pełne iskier livomeńskie morze. Śnią w jego dalach, w bezbrzeżnych smugach, połyskujących płaszczyznach i matowych polach, jakoby obłoki siwe, wiecznie w tych samych miejscach znieruchomiałe i na zawsze w tychże okręgach morza utopione — Gorgona, Korsyka, Kapraja, Elba. Dymią się w gorącem słońcu, poprzez szerokość niziny, rozpostarte błota maremmy. Wy-