Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/062

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzekł pan Granowski, ujmując rękę pani Śnicowej i składając na tej ręce wytworny pocałunek. — Idę do dyrektora i za chwilę wracam, — mam nadzieję, z dokładnem oznaczeniem terminu przenosin.
Wziął swą laskę, kapelusz i spokojnym krokiem przebył odległość, dzielącą altanę od gmachu. Gdy otwarł ciężkie wejściowe drzwi, powiał z głębi budynku aż na dziedziniec zapach karbolu, rozpływający się w czystości upału.
— Lechu! Leszeczku! Słyszałeś?! — szeptała uszczęśliwiona kobieta, chwytając rękę męża i okrywając ją pocałunkami. — Słyszysz?! Skąd to przyszło? Co w tem jest? Co to wszystko znaczy?
— Leż spokojnie! — odburknął Śnica.
— Mój drogi!
— Zobaczymy, z czem on tu wróci.
Zaległa cisza. Młoda kobieta odchyliła w tył swą piękną głowę i szczęśliwemi oczyma patrzała w niebo. Ciało jej wzdrygało się od radosnego bicia serca. Nie mogła mówić, ani nawet myśleć. Tonęła w bezmiarze niepojętej rozkoszy.
Upał doszedł do najwyższej granicy. Ani powiewu wiatru, ani jednego ruchu liścia. Zdawało się, że stopnie z białego marmuru, iskrzące się mnóstwem gwiazdek, roztopią się, jak tłuszcz, — kamyki na ścieżce zatlą, a drewniane listwy altanki spłoną w ognistym żarze powietrza. Małe jaszczurki, o kolorze tak jaskrawo zielonym, jak młoda trawa, i tak upodabniającym się do barwy roślin, iż same wydawały się być liśćmi lub gałązkami, wypełzały na żwirowaną ścieżkę i ciężko, szybko, gwałtownie dyszały jasnozielonymi bokami.