Strona:PL Stefan Żeromski - Rozdziobią nas kruki, wrony.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy nauczając mnie, jaką to narzeczona być powinna, pochyliła się, usta nasze po długiej pogoni i ucieczce spotkały się przypadkowo i nieumyślnie.
Z wesołym uśmiechem mówiła do mnie po upływie chwili:
— Dlaczego stara się pan mnie bałamucić?
— Nie mam żadnych danych do starania się o coś podobnego. Robię to tylko, co robią bezwiednie wszyscy zakochani do szaleństwa.
— Ile też razy w życiu powtarzał pan ten frazes?
— Pierwszy raz wymawiam go, aby dać świadectwo prawdzie.
— A panna Zapaskiewicz?
— Nie znam ani jednej panny Zapaskiewicz.
— Ach, panie, panie! Ciekawam wyrazu twarzy mojego narzeczonego, gdyby przypadkiem widział to wszystko.
— To znaczy: idź już brunecie do koszar?
— Niech mnie pan nie gniewa! Muszę przecież myśleć o tem, co zrobić, gdyby ojciec powrócił z objazdu i zobaczył przez okno taką oto scenę.
— Cóżby pani zrobiła?
— To moja tajemnica. Ale czem ja jestem dla pana w takim razie?
— W jakim razie?
— Pan wcale nie wie, zupełnie nie wie, co się tu wyrabiało przed chwilą?
— Wiem tylko, co się tu będzie wyrabiało za chwilę, gdy usłyszę, że nikt nie nadjeżdża...
— Boże, Boże! Czem ja dla pana jestem?
— Jakto, czem? No, rozumie się, że aniołem.