Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przez policyę, szedł za trumną narzeczonej, zalewał się łzami ku powszechnej nad nim ludzkiej litości. Nie wystarczy, braciszku, na łotrostwo człowiecze — sąd polubowny, albo stowarzyszenie obrony. Biada zaś wszystkim bez oświaty! A cobyśmy byli poczęli bez armii, gdy na nasze młode państwo runął nieprzyjaciel zewnętrzny? Mieliśmyż czekać, — gdy świat nas się wyparł, — z założonemi rękami na nowe stulecia moskiewskiej niewoli?
— Pewnie, pewnie. Ale tu mało się robi, żeby skasować niewolę biednych ludzi, niewolę wewnętrzną.
— Pewnie, pewnie. Bo też dopiero początek. Żeby to nas zostawiono w spokoju na parę lat! Żeby się to nami przestali zajmować rozmaici zewnętrzni dobrodzieje! Tamci ludzie, których widzisz na tych podobiznach, żyli podczas najsroższej zimy. Patrzyli na życie dalekie poprzez obmarznięte kraty. Jakże mieli dać nam prawdziwą wiadomość o życiu ludzi spracowanych w warsztatach i po norach? I my sami jeszcze nie wiemy, co i jak, gdyż dopiero pierwszy wiosenny wiatr powiał w nasze twarze. To dopiero przedwiośnie nasze. Wychodzimy na przemarznięte role i oglądamy dalekie zagony. Bierzemy się do własnego pługa, do radła i motyki, pewnie że nieumiejętnemi rękami. Trzeba mieć do czynienia z cuchnącym nawozem, pokonywać twardą, przerośniętą caliznę.
— Bardzo coś długo trzeba czekać, aż się tu zabiorą do roboty.
— Wierzymy, że doczekamy się jasnej wiosenki naszej...




315