Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skoczyć do Leńca. Czekał, chodził z miejsca na miejsce, wyglądał w pola, zawsze w tę stronę, gdzie na dalekim, zamglonym wzgórku widać było kępy brunatnych drzew. Pod pozorem oglądania orki, polowania, a najczęściej samych spacerów, wyrywał się w tamtę stronę. Lecz mijały dnie puste, zabójczo monotonne, nieznośnie bezpłodne. Nic! Ani słowa, ani wieści, ani znaku! Czasami wydawało mu się, że wszystko, co przeżył, to był sen zmysłowy i nic więcej. Ludzi, którzy go otaczali, prawie nie widział. A tak dalece był zajęty swą skrytą namiętnością, że był przekonany o zachowaniu najdoskonalszej tajemnicy. Pewny był, że nikt absolutnie nic nie wie o jego uczuciach. Tymczasem każdy jego krok, każdy zamiar, każde przybladnięcie, gdy wymawiano słowo — »Leniec«, — albo wyraz — »Laura«, — każde sekretne westchnienie i każdy moment zadumania — były widoczne, jak na dłoni dla oczu czuwających.
Pewnego popołudnia, już ciemnego i mrocznego, w starym nawłockim salonie grał na cztery ręce z panną Wandą Okszyńską. Grał mechanicznie, myśląc o swych utrapieniach wewnętrznych, rąbiąc martwemi rzutami rąk, rozszarpując skomplikowaną, nerwową grą palców jednostajne pasmo swej tęsknoty. Możnaby powiedzieć, iż nie słyszał muzyki, wydobytej przez własne ręce, że czasami tylko z melodyi zmiennej wznosiły się ku niemu ściskające wewnątrz siły tajemne. Skończył się utwór Liszta, który grali obydwoje. Ręce obojga ustały na klawiszach. Cezary palcami lewej swej dłoni przebierał jeszcze ostatnią melodyę. Wtem poczuł z najgłębszem zdumieniem, że panna Wanda prawą swą

251