Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/163

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyprowadziła go z parku na folwark, między stodoły, sterty zboża, obory, stajnie, kupy nawozu i fijoletowe gnojówki. Tam oddawna kręcili się ludzie, z których każdy osobnik witał spacerującego »pana« ukłonem. Te to ukłony zepsuły poranek ideowemu komuniście, wpędziły go w pewien rodzaj popłochu. Toteż coprędzej odszedł z tamtych zaludnionych okolic. Trafił do ogrodu warzywnego, a później do ptasiego ogrojca. W drucianem odosobnieniu przechadzały się tam skromne kury i poważnie defilowały koguty, raz po raz ogłaszając absolutną niepogodę wrzaskliwym komunikatem, — biadając, pokrakiwały indyczki i rozpuszczały tęgie pióra z dzikim bełkotem indory, na pół obłąkane z manii wielkości. Wspaniały paw siedział na płocie nieruchomy, jakby wyrzeźbiony z bronzu wielobarwnego, pewien uroku swych piór i kolorów swej szyi. Wrzaskliwe perliczki niestrudzenie i kłótliwie wykrzykiwały jakieś, doprawdy, nieprzyzwoite przezwisko. Nieporządne kaczki chłeptały strawę, nurzając dzioby, nogi i brzuchy w korytku, — gęsi wydawały co pewien czas iście dulskie i klępie głosy podziwu nad wszystkiem i nierozumienia nic a nic na tym świecie. W tem społeczeństwie było tyle ciekawego życia, że Baryka formalnie zagapił się na ten »sowiet« ptasi. Popsuła mu kontemplacyę scena najzabawniejsza pod słońcem. Oto zjawiła się w pobliża chlewików i kurników panna-podlotek, jakaś wysmukła i wiotka gidya pensyonarska. Wyszła z domu, w którym Baryka noc przepędził. Była to, najoczywiściej przyjezdna z miasta, czy zdaleka krewna któregoś z oficyalistów, gdyż w sposób wielkomiejski wszystkiemu się dziwiła i co krok trafiała kulą w płot

152