Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/068

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ska nagięty nosek, wyprężył się teraz, jak struna, wyciągnięta ponad wszelką miarę. Naga szyja i małe, dziewicze, obnażone piersi trzymały w sobie zaklęty tensam krzyk, który przenikał stokroć ostrzej, niż łoskot gromu, padający wraz z błyskawicą. Cezary zapatrzył się w tę postać, odchodzącą w światy umarłych i usłyszał wewnątrz siebie krzyk, który ona wydawała. Biała ręka, o śniadem odcieniu, harmonijnie i doskonale stworzony arcytwór piękności, który, zdawało się, dla doskonałych form swych w ramieniu, dla zaokrągleń i zagłębień w okolicy łokcia i zwężeń swego kształtu ku dłoni, nie może nigdy zginąć i winien trwać na wieki, — prosiła się o pomstę. Zsiniałe palce, popychane przez sprychy koła, sunęły paznogciami, łagodnie i opornie się zginając. Zdawało się, że umarła przebiera palcami na tych sprychach, na strunach niepojętych jakiegoś instrumentu. Cezary posłyszał w sobie wewnętrzną muzykę, wydobytą z obrotów koła śmierci przez tę rękę bezwładną. Pojął tę muzykę zapomocą władzy wyjątkowej, szczególnej, którą tylko wczesna młodzieńczość w piersi ludzkiej hoduje.
— Co widziały oczy twoje, męczennico, gdy usta twe krzyk śmierci wydać były przymuszone? — pytał umarłej.
— Dokąd mię odprowadzasz, woźnico? — pytały nawzajem igrające palce dziewicze. — Czy mnie nie żałujesz, bezduszny żołdaku? Czy mnie nie pomścisz, bezwstydny sługo? Nędzny tchórzu! Mężczyzno, który się boisz silniejszego od siebie mężczyzny! Serce twoje drży, jak serce psa, który się przeląkł na widok gniewu

57