Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kotlinkach siedziały kępami niezapominajki, na miejscach suchych rozrastała się koniczyna.
Czasami wiatr zupełnie nacichał, jakby się przed skwarem krył pod cień brzóz i sosen. Wtedy cisza pozwalała słyszeć muzykę łąki, jej pieśń własną. Dostałe źdźbła, suche torebki i strąki pełne nasion, kiście i kieliszki kwiatowe wydawały jakiś sypki, dzwoniący szelest, który wciągał słuch, umysł i całą duszę do kraju przedziwnych marzeń. Chyże wspomnienie cofało się ku dniom dzieciństwa, najwcześniejszego dzieciństwa, mijało je i szło dalej, dalej, aż do jakiegoś niewiadomego czasu, kiedy cały byt był drzemaniem, zamykaniem i otwieraniem przez taką, czy podobną melodyę.
Oto biały, jak lilia, puszysty obłoczek nakrył słońce, niby dziecko małą rączką oczy matki, i krótka, jak westchnienie, lekka, mglista pomroka sunęła przez wzgórza, dolinę i zarośla. W pewnej chwili ważyła się kania, rzucając na trawę cień swój ruchomy. Elżbietka stanęła zdumiona i, wskazując wszystkim ów cień, pytała z niepokojem: kto to? co to za jeden? Roje much kursowały tam i napowrót z wielkiemi nowinami, kręciły się jakieś wysoko postawione muchy ze złocistemi skrzydły, pełzały z badyla na badyl boże krówki, łaziły trawojady pająki, całe zielone i z zielonemi, złowieszczo na dół obwisłemi wąsikami, wolno mknęły pszczoły i osy. Raz ukazał się obok Elżbietki bąk w aksamitnym kostyumie ze złotymi galonami. Z rykiem krążył to tu, to tam, jak lew straszliwy, czyhający, kogoby pożarł. Odgrażał się, trąbił, szedł udry na udry, aż raptem znikł bez śladu. Wówczas uwagę wszystkich skupił na swych lotnych skrzydłach motyl