Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/047

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Cicho, durniu! Ja ciebie proszę, nie gadaj... Jakby on usłyszał, onby mi łeb obdarł ze skóry!
— Musi on cię prać tęgo, skoro się tak boisz.
Malec nie odpowiedział i w milczeniu nakładał obcas. Po chwili rzekł:
— Biednemu człowiekowi to każdy bije...
— A choćbyś i poszedł do matki, to cię tylko złoi i wygoni?
— Aj, Szymek, Szymek... — cicho westchnął żydziak i przerwał robotę. Ręce jego upadły na maleńki, wklęsły stolik, zawalony szydłami i nożami oraz brudnym, starym rzemieniem. Zsunął nieco czapkę na tył głowy. Wtedy Raduski zobaczył jego twarz piegowatą, z wargami niezmiernej grubości, jakby spuchniętemi, wybladłe policzki i oczy przedwcześnie zapadłe.
— Ale i cóż ty, Mosiek, nie robisz? Przecie się śpiesz!
— Mnie się spać chce, ja już nie mogę.
— Ale... będziesz mi ta bajał!
— Szymek, ja już nie będę robił. Ja już nie widzę nic. Mnie w oczach takie czerwone kawałki chodzą... Dla ciebie, na moje sumienie, jabym zrobił, ale nie mogę...
— Masz ci teraz! Jutro godne święto, a ten but rozpoczął i kończyć nie chce. Uu... jucho jeden, bobym cię tak strzelił w zęby, żebyś dopiero wytrzeźwiał!
— Szymek, ja tobie co powiem. Moje buty są całkiem dobre, ja ci ich na święto pożyczę. Ty majstrowi nic nie mów, to on nie zobaczy, bo ja będę siedział w chodakach.
— Ba! a wlezą?