Strona:PL Stefan Żeromski - Promień.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z kieszeni rewolwer z futerału, wyjął go i odwiedziony trzymał przy piersiach. Usłyszał również, że ma za plecami ludzi, którzy cicho skradają się ku niemu.
— Gdzie idę? — rzekł spokojnie, tyłem zwracając się do rowu, żeby zapewnić sobie sytuacyę obronną, — a tak ta idę... Ty, człowieku, dla czego się pytasz?
— Masz, panie, jakie pieniądze, to dej z dobrawoli — rzekł tamten cicho, zbliżając się o krok i zniżając głowę.
— A, tego chcesz! Nie chodźże bliżej ani o cal, bo ci w łeb strzelę.
— Wicek, — ozwał się inny głos z boku, — weź ino!...
W tej chwili Raduski posłyszał koło swej głowy świst pałki i uczuł w karku ból okropny. Ręka mu na chwilę tak zdrętwiała, jakby jej wcale nie miał. Drugie uderzenie wbiło mu kapelusz na czoło. Grube, skrzywione paluchy chwyciły go za gardziel. Gdy się szarpnął z całej mocy i wyrwał, złapały aksamitny kołnierz i udarły go od paltota. Wówczas całym wysiłkiem podniósł rewolwer i, celując w głowę człowieka, którego już dojrzał wśród ciemności, strzelił raz, potem drugi. Sylwetki napastników zginęły w dymie. Wnet dał się słyszeć odgłos kroków uciekających. Wszyscy przesadzili rów i, rozbijając butami miękkie zagony rwali w pola. Nim upłynęła minuta, wszystko ucichło. Pan Jan stał na miejscu, dźwigając w górę i opuszczając prawą rękę dla zbadania, czy mu jej w ramieniu nie strzaskano. Ból czuł duży, ale mógł wykonywać ruchy wszelakie. Zimne dreszcze latały mu teraz po krzyżu i straszne uniesienie zaciskało w ręce kolbę